Badania służą ostatecznie temu, by z nich korzystano

W tej chwili nie mamy dobrego międzynarodowego porozumienia dotyczącego finansowania infrastruktury. Brakuje tego także na poziomie poszczególnych państw. Dzieje się tak z dwóch powodów: po pierwsze, taka infrastruktura jest zwykle finansowana za pośrednictwem grantów, co jest dalekie od ideału, bo zamiast myśleć o zagwarantowaniu trwałości w dłuższej perspektywie, myślimy od projektu do projektu. Inny problem polega na tym, że gdy coś przetrwa określony czas, bardzo ciężko jest to zamknąć. A w przypadku tych kwestii powinniśmy myśleć w kategoriach okresu ważności, cyklu – twierdzi Cameron Neylon z PLOS (Public Library of Science) w rozmowie z Maciejem Chojnowskim.

 

 

 

 

To już nie luksus – to absolutna konieczność

Otwarty dostęp jest bardzo istotnym instrumentem realizowania najlepszych standardów w nauce i niezwykle ważnym wyzwaniem cywilizacyjnym, na które państwo powinno odpowiedzieć jednoznacznym sygnałem: wszędzie tam, gdzie wprowadzicie otwarty dostęp, który nie narusza niczyich praw, państwo będzie go wspierać, czyli finansować – przekonuje Włodzimierz Bolecki, wiceprezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, w rozmowie z Maciejem Chojnowskim.

BOLECKI-141x160

Maciej Chojnowski: Panie Profesorze, w ubiegłym roku Fundacja na rzecz Nauki Polskiej opublikowała stanowisko w sprawie otwartego dostępu, wyrażając poparcie dla tej idei i podkreślając jej liczne przymioty. Jednak mimo iż wskazują Państwo na wiele zalet tego modelu, to zarazem można odnieść wrażenie, że podejście FNP jest trochę asekuracyjne. Chciałem zapytać o główne obawy i zastrzeżenia Fundacji dotyczące publikacji w systemie otwartym. Czy ogłoszone niedawno stanowisko KRASP-u i PAN-u, mówiące o konkretnych rozwiązaniach w zakresie otwartego dostępu, coś zmienia w sposobie postrzegania tej kwestii przez Państwa?

Włodzimierz Bolecki: Asekuracyjne? To nieporozumienie, ale o tym za chwilę. Przede wszystkim muszę przypomnieć, że FNP jest organizacją pozarządową, działającą w ramach swojego statutu w tzw. obszarze subsydiarności państwa, której celem jest wspieranie uczonych uznanych przez środowisko naukowe. Nie forsujemy jednak własnej polityki naukowej, uwzględniamy różnorodność tego środowiska i zróżnicowanie jego opinii we wszystkich kwestiach dotyczących nauki. Instytucje, takie jak KRASP czy PAN działają zupełnie inaczej, choćby ze względu na to, że są instytucjami państwowymi, nic więc dziwnego, że adresują swoje praktyczne oczekiwania w imieniu środowiska naukowego bezpośrednio do władz państwowych. Większość spraw związanych z otwartym dostępem wymaga bowiem regulacji na szczeblu rządowym i ustawodawczym. Fundacja natomiast wyraża jedynie swoje stanowisko wobec Open Access, ponieważ ta kwestia żywo interesuje naszych laureatów, wnioskodawców i całe środowisko naukowe.
Otwarty dostęp jest hasłem, które może być wypełnione różnymi treściami. Stanowisko FNP kładzie nacisk na to, że – mimo porywających treści społecznych zawartych w idei otwartego dostępu – w środowisku naukowym stosunek do tej idei nie jest jednoznaczny, a jej realizacja angażuje odmienne cele i interesy różnych podmiotów. W związku z tym nie można narzucać jednej formuły i jednej wykładni Open Access obowiązującej wszystkich, gdyż byłoby to działanie nieliczące się z rzeczywistością. Fundacja respektuje stan faktyczny i na tym polega jednoznaczność naszego oświadczenia, a nie asekuracyjność. Wskazujemy, że kwestia Open Access  nie jest w Polsce uregulowana i że niezbędne decyzje w tej sprawie muszą być podjęte przez instytucje władzy państwowej. Po drugie, Open Access ma szerokie poparcie w środowisku naukowym, ale równocześnie dzieli środowisko. Po trzecie, sprawa otwartego dostępu ma ogromny potencjał prospołeczny. A po czwarte, Open Access jest odmiennie rozumiany i realizowany w różnych krajach, no i wiele kwestii jest w nim niewyjaśnionych.

Czy mógłby Pan szerzej odnieść się do wymienionych przez siebie zagadnień?

Zacznijmy od końca. Przede wszystkim, uczeni są zobowiązani – w różnym sensie – do publikowania w najlepszych czasopismach i wydawnictwach, ponieważ jakość miejsca publikacji przekłada się na ocenę instytucji naukowych, w których pracują, a także na ocenę ich pozycji zawodowej. Więc jeśli ktoś byłby postawiony przed wyborem: bardzo dobre czasopismo (czyli wysoko punktowane, a zatem recenzowane) albo czasopismo w ramach Open Access, to wybór jest z góry przesądzony. Tak jest z perspektywy autora, z kolei z perspektywy czytelnika mówi się: „dzięki Open Access będziemy mogli bezpłatnie korzystać z rozmaitych publikacji, książek, artykułów itd.” – i właśnie to przede wszystkim porywa zwolenników otwartego dostępu. Ale to jest sprawa najbardziej oczywista i najłatwiejsza do realizacji. Rzecz w tym, że obszary otwartego dostępu w nauce nie są ostatecznie, a nawet wystarczająco określone, i wiele spraw jest niedopowiedzianych. W Polsce znacznie większym problemem niż miejsce publikacji wydaje mi się na przykład otwarty dostęp do informacji dotyczących działań na różnych poziomach życia naukowego. Nie mamy więc jeszcze wspólnego ogólnopolskiego repozytorium prac doktorskich ani habilitacyjnych, nie ma także otwartego dostępu do ich recenzji. Te działania realizowane są partykularnie przez poszczególne uczelnie. Ale w rezultacie ileż trzeba się „nabiegać” po różnych stronach uniwersyteckich, żeby dojść do jakiegoś internetowego „zaułka”, w którym umieszczono informację o przygotowywanych czy obronionych pracach doktorskich i habilitacyjnych oraz opiniach na ich temat! Niestety, nawet te informacje trudno znaleźć w serwisach informacyjnych uczelni. A przecież takie, na pozór drobne, utrudnienia są także ograniczeniem otwartego, powszechnego dostępu. Jest to kwestia standardów obowiązujących w środowisku naukowym.

Udostępnianie prac i recenzji w Internecie odbywa się obecnie analogicznie do tradycyjnej prezentacji prac dyplomowych w bibliotekach uniwersyteckich, która ma miejsce przed obroną. Nie istnieje jednak mandat zobowiązujący, by po obronie materiały te były w dalszym ciągu dostępne.

O to właśnie mi chodzi.

Czyli pełna transparentność zarówno jeśli chodzi o prace, jak i recenzje?

Całkowicie. W Fundacji mówimy o tym od dawna. Częścią tego transparentnego procesu musi być umieszczanie recenzji obok prac, za które przyznaje się stopnie i tytuły naukowe. Jeżeli chcę sprawdzić dorobek i prześledzić etapy kariery naukowej konkretnego uczonego, to powinienem mieć dostęp do ogólnopolskiego repozytorium, gdzie łatwo i szybko będę mógł przeczytać sama pracę, treść jej recenzji, opinii, rekomendacji czy innych dokumentów, które współtworzyły drogę naukową uczonego. Powinienem móc poznać opinie o tych pracach, aby się dowiedzieć, na jakiej podstawie ktoś został wypromowany, jakie argumenty były za, jakie były krytyczne czy choćby tylko polemiczne. W tym obszarze otwarty dostęp to z jednej strony kwestia transparentności działań instytucji naukowych, wynikająca m.in. z faktu, że te działania są finansowane ze środków publicznych, a z drugiej strony to sprawa standardów, które powinny obowiązywać w nauce. Jeszcze niedawno, gdy prosiłem pewną uczelnię o przesłanie mi recenzji pracy habilitacyjnej, dziekan odmawiając, zasłaniał się prawem autorskim. Mówiąc krótko, Open Access powinien polegać także na tym, że wszystkie instytucjonalne etapy procesu oceniania w nauce powinny być jawne. W tej sprawie w środowisku naukowym istnieje dziś zgoda – przynajmniej deklarowana werbalnie. Wszyscy rozumiemy, że otwarty dostęp jest bardzo istotnym instrumentem realizowania najlepszych standardów w nauce.
Ale są też uzasadnione wyjątki od zasady Open Access. W wielu dyscyplinach prowadzenie badań jest związane z konkurencyjnością między podmiotami, które starają się o środki publiczne. W grę wchodzą tu interesy ekonomiczne firm, które komercjalizują wyniki swoich badań. Równocześnie badania są rodzajem twórczości, zatem podlegają ochronie praw własności intelektualnej. Co więcej, potencjał badań naukowych w danym kraju jest informacją o potencjale ekonomicznym tego kraju, w związku z czym na rynku międzynarodowym poszczególne państwa (a także firmy) nie tylko ostro ze sobą konkurują, ale zazdrośnie strzegą swoich technologicznych tajemnic. Tu dochodzimy do kwestii, która w szlachetnym haśle otwartego dostępu nie jest jasno formułowana albo bywa starannie omijana. Otóż z jednej strony domagamy się otwartego dostępu do publikacji, ale z drugiej strony nikt nie formułuje postulatu, żeby w publicznym dostępie umieszczać patenty. Czyli zgadzamy się, że w obszarze działalności naukowej istnieje sfera, która musi być chroniona ograniczeniami. I nikt nie twierdzi, że – skoro konkretne patenty są wynikiem finansowania badań ze środków publicznych – to te patenty powinny być umieszczane w systemie Open Access. Bo byłby to absurd.

Zatem spróbujmy wyselekcjonować te kwestie, do których może odnosić się postulat otwartego dostępu.

Mówiliśmy o otwartym dostępie do recenzji prac naukowych i innych dokumentów, na podstawie których przyznaje się stopnie czy tytuły naukowe. Tu nie widzę zasadniczych kontrowersji. Musimy jednak pamiętać, że otwarty dostęp do wyników prac naukowych może być ograniczany np. przez kwestie komercyjne, bezpieczeństwa państwa czy tzw. dane wrażliwe.
Teraz inne sprawy. Każdemu autorowi powinno zależeć, aby jego praca dotarła do jak największej liczby czytelników. Druk papierowy – ze względu na koszty i dystrybucję – nie jest w stanie się z tym problemem uporać. Jeżeli książkę naukową w formie papierowej przeczyta ok. 500 osób, a taki jest przeciętny nakład tego typu publikacji, to w Internecie – o ile nie będzie ograniczeń w postaci wysokich opłat czy innych restrykcji – liczba czytelników może być o wiele większa. Z jednej strony to zatem kwestia dostępności, z drugiej – popularyzacji, a z trzeciej – informacji. Podstawą współczesnych społeczeństw jest założenie, że opierają się na wiedzy, czyli na dostępie do informacji (np. naukowej). Jest więc oczywiste, że wszyscy chcą wiedzieć, co robią instytucje, które są beneficjentami środków publicznych. Sprawa jest o tyle ciekawa, że postulat formułowany wobec nauki nie jest formułowany z taką samą mocą wobec innych sektorów życia publicznego, które – tak samo jak nauka – finansowane są ze środków publicznych. Bo czy takie żądania są zgłaszane np. wobec sądownictwa, służby zdrowia, organów bezpieczeństwa albo urzędów państwowych? Urzędy zobowiązane są przestrzegać „Ustawy o dostępie do informacji publicznej”, ale wiemy z mediów, że dostęp ten jest bardzo często drastycznie ograniczany. A przecież można by powiedzieć, że skoro cała administracja państwowa i samorządowa jest finansowana z podatków, to – tak samo, jak od uczonych wymaga się, by przedstawiali w Open Access wyniki swoich badań – tak samo instytucje finansowane ze środków publicznych powinny transparentnie pokazywać wszystkie etapy swojego procedowania itd. W niektórych sektorach jest to lepiej uregulowane, w innych gorzej. Nie chcę głębiej wchodzić w tę kwestię. Zależy mi tylko na wskazaniu, że postulat otwartego dostępu uzasadniany argumentem, że jakaś działalność jest finansowana ze środków publicznych, nie jest postulatem adresowanym w równym stopniu do wszystkich beneficjentów środków publicznych.
Inna sprawa: w nauce prowadzi się badania finansowane nie tylko ze środków publicznych, ale także ze źródeł prywatnych, na przykład w laboratoriach należących do firm. A firmy bardzo starannie chronią wyniki swoich badań, nie ujawniając swoich planów, procedur czy technologii, bo to jest dla nich przysłowiowe być albo nie być na bardzo konkurencyjnym rynku. Udostępnienie tych danych spowodowałoby katastrofę. Chyba nie o to nam chodzi? To są fakty, z którymi każdy, kto głosi szlachetną ideę otwartego dostępu, musi się liczyć.
Kolejna kwestia: w naukach humanistycznych i społecznych komercjalizacja jest nieporównywalnie mniejsza niż w innych obszarach nauki. Także nakłady poniesione na prowadzenie badań są mniejsze. Otwarty dostęp pozwala przezwyciężyć ograniczenia wynikające z limitowanych środków na publikacje oraz ich cen, nie wspominając o dystrybucji, a warto pamiętać, że rynek książki jest dzisiaj całkowicie skomercjalizowany.
Tu dochodzimy do zasadniczej kwestii: czy Open Access tworzy w nauce lepszy model dostępu do informacji – moim zdaniem tak – oraz co dla upowszechnienia praktyk Open Access mogą zrobić poszczególne podmioty działające w sektorze nauki?


Jak wobec tego radzi sobie Fundacja?

Zainicjowaliśmy projekt cyfrowej wypożyczalni publikacji naukowych wdrażany teraz pod nazwą „Academica” przez Bibliotekę Narodową. To będzie niezwykle innowacyjne rozwiązanie oparte na wypożyczaniu egzemplarzy cyfrowych zamiast papierowych. Naszym laureatom dofinansowujemy publikacje w systemie Open Access.
Ambicją Fundacji jest, żeby wydawać najlepsze książki z zakresu szeroko rozumianej humanistyki zgłaszane do naszego konkursu (współczynnik sukcesu w konkursie wydawniczym wynosi u nas około 10%, ostatnio był nieco mniejszy), i żeby książki naszych laureatów docierały do jak największej liczby czytelników, a następnie żeby miały szanse na ukazanie się w dobrych wydawnictwach zachodnich. Czyli żeby weszły do międzynarodowego obiegu naukowego. W tym celu oprócz wersji papierowej oraz elektronicznej (e-booki) stworzyliśmy ogólnodostępne witryny dla naszych serii wydawniczych: Monografii FNP oraz serii Origines Polonorum. Jest to kwestia misyjna i pragmatyczna: każdemu autorowi stwarzamy w ten sposób szanse na dotarcie do większej liczby czytelników. Z wydawnictwami publikującymi nasze książki umówiliśmy się na krótki okres ochronny, po którym stopniowo umieszczamy nowo wydane książki w naszych witrynach. Po drugie, co również jest sprawą pragmatyzmu, rozwiązujemy problem kolejnych wydań tych publikacji, które nie mają szans na wznowienie komercyjne w wersji papierowej. Nasze publikacje są już częściowo dostępne w tych trzech formach: jako książki papierowe, jako książki elektroniczne (wersja płatna) i po trzecie w formie prostego pliku PDF. Chcemy doprowadzić do sytuacji, w której wszystkie książki wydane w przeszłości przez Fundację byłyby dostępne w postaci pliku PDF na naszej stronie. Te działania nie są jeszcze ukończone – jesteśmy w trakcie tworzenia takiego systemu.
Ale tak jak nie ma bezpłatnych obiadów, tak nie ma bezpłatnego otwartego dostępu – ktoś za ten dostęp musi zapłacić. Powstaje pytanie, kto ma to robić? Fundacja płaci z własnych środków, uważając, ze jest to część naszej misji. Pozostałe kanały udostępniania publikacji naukowych są finansowane przez podmioty, które nimi zarządzają: np. uniwersytety, instytuty PAN, samorządy itd. I to jest obszar, do którego państwo powinno kierować strumień pieniędzy na wsparcie otwartego dostępu. Bo otwarty dostęp jest niezwykle ważnym wyzwaniem cywilizacyjnym, na który państwo powinno odpowiedzieć jednoznacznym sygnałem: wszędzie tam, gdzie wprowadzicie otwarty dostęp, który nie narusza niczyich praw, państwo będzie go wspierać, czyli finansować.

Czy decydując się na otwarte udostępnianie publikacji, Fundacja miała wątpliwości, czy wybiera właściwy model?

Dla takiej instytucji jak FNP nie ma innego modelu. Naszą statutową misją jest wspieranie najlepszych uczonych w ramach naszej dewizy „wspierać najlepszych, by stali się jeszcze lepsi”, a to oznacza także promocję ich osiągnięć. To, że jesteśmy fundacją non-profit i pożytku publicznego, jest tu okolicznością dodatkową, ale nie decydującą. Wszystko, co pomaga naszym laureatom w dotarciu do większej liczby czytelników, pojawieniu się ich prac na rynku międzynarodowym, mieści się w naszej misji. Ale rozumiem, że pyta pan o stosunek do dylematu, czy udostępniać wyniki badań bezpłatnie, czy w otwartym dostępie? Posłużę się zatem przykładem mojego projektu badawczego „Sensualność w kulturze polskiej” realizowanego w Internecie i finansowanego ze środków publicznych (grant NCBiR).
Otóż w moim zespole badawczym rozważaliśmy następujący dylemat: z jednej strony polityka państwa opiera się na zasadzie, że każda złotówka zainwestowana w naukę powinna przynieść zysk. Na podstawie tego kryterium niektóre instytucje naukowe (zwłaszcza z obszaru badań aplikacyjnych) argumentują, że to im warto przekazywać środki publiczne, bo jeśli dostaną milion złotych, to w rezultacie do państwa wrócą towary o wartości na przykład 20 milionów zł. Odwołując się do tego samego argumentu, ewaluatorzy pomocy publicznej dla nauki powiadają, że ten mechanizm powinien być podstawowym kryterium finansowania projektów naukowych ze środków publicznych. To jest niebłahy argument i sensowne pytanie, czy warto inwestować w te obszary nauki, w których pieniądze w ogóle nie pracują lub nie wracają z nich do budżetu? Jednak ta argumentacja nie może być stosowana do wszystkich dyscyplin i działań naukowych, bo pogrążylibyśmy się w stanie racjonalnego barbarzyństwa. Bo jeśli przyjmiemy takie kryterium, to humanistyka i duża część nauk społecznych jest w beznadziejnej sytuacji – nie mówiąc o badaniach podstawowych we wszystkich dyscyplinach naukowych, w których nie można przewidzieć i zagwarantować odkryć naukowych przynoszących krociowe zyski. Poznanie jest zawsze błądzeniem, szukaniem, podróżą w nieznane – uczeni często szukają Indii, a docierają do Ameryki (w najlepszym wypadku). A takie podróże muszą angażować środki bezzwrotne. Tak jak finansowanie teatrów, oper czy filharmonii. To musi kosztować.
Otóż nasz problem polegał na tym, że moglibyśmy odzyskać część (co prawda małą) zainwestowanych pieniędzy, wprowadzając do witryny płatny dostęp. Co więcej, mogliśmy też spowodować, że każdy wydruk artykułu z naszej witryny też byłby płatny. Ale z drugiej strony towarzyszyła nam – całkowicie sprzeczna z tą pierwszą koncepcją – idea otwartego dostępu. Byliśmy jak ktoś, kto słyszy dwa wykluczające się zalecenia: „Skoro dostałeś grant, to musisz udowodnić, że gospodarując środkami publicznymi, potrafisz wygenerować zysk”. A z drugiej strony: „No, skoro dostałeś te środki publiczne, to w takim razie rezultaty tego projektu powinieneś udostępnić wszystkim podatnikom”. To jest dylemat, o którym za mało się rozmawia. Oczywiście, bylibyśmy bardzo pozytywnie ocenieni przez grantodawców, gdybyśmy mogli oświadczyć po zakończeniu projektu: „Dostaliśmy grant w takiej wysokości, tyle a tyle zyskaliśmy ze sprzedaży jego wyników i dzięki temu możemy teraz z uzyskanych pieniędzy utrzymać witrynę, zapłacić jej administratorowi albo zakupić dodatkowy sprzęt”. To jest racjonalne myślenie. Ale myśmy uznali, że idea otwartego dostępu jest społecznie znacznie ważniejsza (chociaż niewymierna) niż te niewielkie korzyści, które moglibyśmy zyskać. Po prostu uważamy, że nauka nie działa w próżni, ale zawsze w otoczeniu społecznym. A społeczeństwa biedne, o dużym deficycie edukacyjnym – takie jak Polska – powinny inwestować w otwarty dostęp, bo jest on dźwignią rozwoju cywilizacyjnego. Wybraliśmy drogę otwartego dostępu – artykuły w naszej witrynie każdy może wydrukować, a jedyne ograniczenie to respektowanie praw autorskich.

W tej chwili na witrynie FNP dostępnych jest około 20 publikacji w formacie PDF i są to głównie książki powstałe jeszcze w latach 90. Jaki konkretnie plan działania Fundacja ma w tym obszarze w dłuższej perspektywie?

Koncepcję otwartego dostępu do swoich publikacji Fundacja zaczęła realizować stosunkowo niedawno, mniej więcej 3 lata temu. Ten projekt trwa, a jego tempo uzależnione jest od możliwości wydawcy (Wydawnictwo UMK). Rzecz w tym, że wydawca nie jest w stanie w krótkim czasie dokonać digitalizacji wszystkich tytułów (trzeba też pamiętać, że jest to działanie dodatkowe, a nie priorytetowe), zrobić ponownej redakcji i uporządkować wszystkich spraw związanych z prawem autorskim (każdy tytuł to osobne zadanie). Więc z jednej strony mamy model idealny, do którego dążymy – chcemy nasycić witrynę wszystkimi książkami opublikowanymi przez FNP (nb. seria broszur pt. „Fundacji dyskusje o nauce” jest w całości dostępna) – ale z drugiej strony musimy spełnić wszystkie niezbędne warunki prawne i techniczne. Ten proces rozwija się więc powoli. Warto też pamiętać, że wielu autorów nie zgadza się, aby ich książki, które ukazały się 10 czy 15 lat temu, zostały teraz zdigitalizowane i umieszczone w tej samej wersji, w jakiej zostały opublikowane, ponieważ chcieliby wprowadzić do nich zmiany. Jednak dla każdego badacza powrót do czegoś, czym zajmował się wiele lat wcześniej, nie jest łatwy, więc w rezultacie sprawa rozciąga się w czasie.

A jak wygląda Państwa polityka wobec książek najnowszych, na bieżąco wydawanych? Czy będą one udostępniane w formacie PDF dopiero po wyczerpaniu nakładu, czy też odbędzie się to wcześniej? Czy istnieje w tym obszarze jakiś rodzaj obligatoryjności względem autorów?

Nie, nie ma obligatoryjności. Wszystko jest kwestią dobrowolności, autor musi widzieć swoje korzyści. Obligatoryjnością w cudzysłowie jest to, co wchodzi w obszar działań promocyjnych. Od razu na samym początku jakiś fragment tekstu jest umieszczany na stronach wydawnictwa. Chcemy ułatwić autorom dotarcie do wydawców zachodnich, w związku z czym dążymy do tego, żeby po ukazaniu się każdego tytułu jeden reprezentatywny fragment przetłumaczony na angielski był umieszczany na stronie internetowej serii. Natomiast pytanie, kiedy cała ta książka zostanie udostępniona na naszej witrynie, jest kwestią umowy z wydawnictwem. Kiedyś myśleliśmy o okresie pięcioletnim, teraz ten okres skracamy do lat dwóch, a nawet roku. W przypadku książki naukowej i tak zwanej książki wartościowej daje się zaobserwować ciekawe zjawisko – jeżeli ktoś książkę przeczyta w Internecie, to wcale nie rezygnuje z jej papierowej wersji. Z ostatnich badań rynku książki wynika, że promocja książki w Internecie, a nawet otwarty dostęp do takiej publikacji, może stać się środkiem napędzającym sprzedaż wersji papierowych.

W przypadku nauki można wyróżnić przynajmniej dwa poziomy w argumentacji na rzecz otwartości. Pierwszy – ekonomiczny: nie powinno się dublować środków wydawanych na naukę. Drugi, bardziej ideowy, zakłada powszechny dostęp do wiedzy. Czyli z jednej strony podstawowa, użytkowa kwestia: biblioteka instytucjonalna powinna mieć prosty dostęp do treści wytworzonej przez pracownika tej instytucji, jeśli działa on w obszarze badań finansowanych przez państwo (nie powinno być tak, że wkracza tutaj jakiś trzeci gracz, który – co jest widoczne szczególnie na Zachodzie – bazuje na podbijaniu cen czy innych działaniach ograniczających dostęp). A z drugiej strony kwestia swoistego idealizmu, myślenia w kategoriach tego, co należy się społeczeństwu. To dwie linie argumentacji, które jednak nieco się różnią.

Nie chciałbym się wypowiadać na temat kwestii związanych z publikacjami w najbardziej znanych czasopismach z nauk ścisłych, technicznych czy o życiu (hard sciences), wśród których te najbardziej znane są de facto firmami prywatnymi. Naszym problemem jest to, żeby w Polsce czasopisma finansowane ze środków publicznych ukazywały się w modelu otwartym. Ta sprawa nie jest chyba konfliktowa. To po prostu kwestia opóźnienia cywilizacyjnego. W Ministerstwie Nauki istnieją programy finansujące tworzenie wersji elektronicznych czasopism czy digitalizację numerów archiwalnych. Trzeba tylko wystartować w konkursie, mieć pomysł, jak to zrobić. Ale to jest do zrobienia.
Podstawowy argument „za” jest następujący: każdy autor, każde czasopismo i każdy podmiot wydający czasopismo, czyli np. uczelnia, są oceniane według kryteriów punktowych, a te oceny przykładają się także na wysokość finansowania ze środków publicznych, budżetowych. Czyli w momencie, w którym publikacje, artykuły i same czasopisma zostały włączone do systemu jakościowo-punktowego, to obecność w otwartym dostępie w sieci stała się koniecznością. To już nie jest luksus, to jest absolutna konieczność. Otwarty dostęp powinien dotyczyć nie tylko czytelników w danym kraju, ale także tych nieznających oryginalnego języka publikacji. Stąd konieczność tworzenia anglojęzycznych wersji polskich humanistycznych czasopism naukowych. To jest sprawa, którą zajmowaliśmy się w ramach ERIH (European Science Fundation), gdy byłem członkiem jednego z paneli eksperckich. Ta kwestia pozostaje wciąż nierozwiązana, a w Polsce chyba niedoceniana, a nawet kontestowana. To znaczy nie docenia się faktu, że oprócz publikacji prac w językach narodowych (przede wszystkim tych, które dotyczą kultur i języków narodowych) bezwzględnie konieczny jest dziś także inny wymiar ich istnienia: w ramach wymiany informacji, a to jest możliwe na skalę globalna tylko w języku angielskim.
Osobiście jestem zwolennikiem następującego rozwiązania: każde czasopismo humanistyczne w Polsce powinno mieć kompletną papierową wersję polskojęzyczną, a jednocześnie powinno mieć w Internecie swoją stronę, na której znajdowałaby się wersja angielskojęzyczna, jednak tylko z tymi materiałami, które redakcja uzna za najważniejsze i które chce pokazać na forum międzynarodowym. Stawką jest tu wymiana informacji, czyli widzialność w sieci. Ta widzialność jest nam niezbędna, jeśli rzeczywiście chcemy uczestniczyć w międzynarodowej wspólnocie badawczej (przypominam, że Polska od momentu wejścia do UE należy do European Research Area, z czego wynikają rozmaite konsekwencje). Jeżeli autor nie ma publikacji w języku angielskim, to po prostu jego prace nie uczestniczą w międzynarodowej wymianie informacji naukowych. Tu więc otwarty dostęp jest dobrodziejstwem, tylko wymaga zainwestowania. I państwo zainwestowało w te działania.


A czy uważa Pan, że otwartość oznacza również swobodny dostęp do recenzji – nie tylko prac dyplomowych, ale też poszczególnych artykułów? Czy ten sam mechanizm można zastosować do recenzji w czasopismach?

Można.

A powinno się?

To jest praktykowane w najlepszych czasopismach naukowych, gdzie oprócz opublikowania tekstu zamieszcza się także wyciągi z recenzji, które spowodowały, że dany tekst został zakwalifikowany do druku.

W takim razie czy uważa Pan, że te recenzje powinny być jawne, tzn. jawne w sensie autorstwa, tak jak dzieje się to w przypadku prac dyplomowych, kiedy wiemy, kto był recenzentem?

Nie. Jest normą w środowisku naukowym, że ujawnia się treść, ale nie ujawnia się nazwisk ze względu na to, że gdyby było inaczej, to recenzenci mogliby nie pisać w sposób otwarty, czyli szczery i jednoznaczny (taki rodzaj otwartości też należy uwzględnić), i że nie pisaliby tego, co rzeczywiście myślą. Wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi konkurs (a kwalifikowanie tekstów do druku, artykułów do czasopism też jest rodzajem konkursu), tam recenzje powinny być anonimizowane, ale ich treść – dostępna. Oczywiście wyjątkiem są prace doktorskie czy habilitacyjne.

Funkcjonujemy w środowisku sieci, w zupełnie innych warunkach niż dekadę temu. Z każdym rokiem zmieniają się narzędzia czy zakres możliwości. Często mówi się o projektach, które wykorzystują tzw. zbiorową inteligencję, czyli kolektywny potencjał intelektualny osób włączających się do badań na zasadzie wolontariatu. To jest partycypacja w obszarze badawczym ludzi, którzy nie są profesjonalistami. Z drugiej strony mówi się np. o otwartym recenzowaniu (open review). Czy uważa Pan, że możliwość pracy wedle takich nowych reguł jest pożądana? Czy oprócz współpracy na poziomie przekraczającym instytucjonalne bariery należy pozwolić na coś takiego, jak otwarte recenzowanie? I trzecia rzecz, czy uważa Pan, że taki model zbiorowego działania jest możliwy w humanistyce?

Wszędzie tam, gdzie jakieś działanie zbiorowe może przynieść szybsze czy bardziej efektywne wyniki i istnieje możliwość podjęcia takiego działania, to oczywiście trzeba je podejmować i nie jest ważne, czy odbywa się ono w sieci, czy poza nią. Trochę inną kwestią jest odróżnienie działania zbiorowego od zespołowego. Działanie zbiorowe może się odbywać na zasadzie pospolitego ruszenia – są przecież różne platformy (także naukowe) działające w ten sposób, że każdy może zadać pytanie czy skomentować. Czym innym jest praca zespołowa, która musi się opierać na bliskiej i częstej interakcji osób mających wspólny cel i starających się ten cel osiągnąć w ramach reguł, które same wytwarzają. Oczywiście praca zespołowa w Internecie nie jest możliwa tam, gdzie w grę wchodzą badania o charakterze laboratoryjnym, bo choć sieć pozwala na wymianę opinii, na przesyłanie rozmaitych danych, komentowanie itd., to konkretnej pracy laboratoryjnej nie da się w niej wykonać. Niemniej znany jest w Europie model instytutów wirtualnych, które współpracują ze sobą dzięki sieci, natomiast fizycznie mieszczą się w różnych miejscach, np. na różnych uczelniach.
Przechodząc do humanistyki: ten rodzaj działań jest możliwy szczególnie w jej obszarze. Typ pracy w humanistyce sprzyja nowym rozwiązaniom. Co więcej, rozwiązania te mogą nawet zainspirować nowy typ prowadzenia badań – na inną skalę, z możliwością wykorzystania alternatywnych form kontaktowania się, a przede wszystkim przyspieszenia wielu procesów. W takim systemie realizowałem mój projekt zespołowy, o którym już mówiłem, gdzie kilkuosobowy zespół utrzymywał kontakt poprzez sieć i skupił wokół siebie blisko 200 autorów. Okazało się, że przy dobrej organizacji tej „sieci w sieci” można taki projekt zrealizować.

Powróćmy jeszcze na moment do kwestii recenzowania. Czy uważa Pan, że każdy może być recenzentem? Czy internetowe czasopisma naukowe powinny tworzyć ogólnodostępne fora? Czy taka otwartość, jaka cechuje forum w odniesieniu do wszystkich spraw publicznych, powinna mieć też miejsce w przypadku publikacji naukowych?

To oczywiście zawsze zależy od tego, czy dane środowisko lub dana redakcja tego chce. Jeżeli chce, jeżeli autorzy, którzy w tym czasopiśmie publikują, na to się zgadzają, to jest to wyłącznie ich sprawa. Można w takim razie zapytać, dlaczego tak się nie dzieje? Dlaczego redakcje czy witryny naukowe nie otwierają się na fora? Otóż wydaje mi się, że jest to działanie bardzo racjonalne, ponieważ treści prac naukowych są tak naprawdę zrozumiałe dla wąskich kręgów ludzi. A niestety zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie przesyłał swoje opinie nie mające nic wspólnego z treściami publikowanymi w danych wydawnictwach. To jest kwestia higieny pracy intelektualnej.

Wyobraźmy sobie jednak idealną sytuację, że biorą w tym udział jedynie osoby posiadający odpowiednie kompetencje – sytuację swoistego polilogu, kiedy wszyscy zaczynają rozmawiać ze wszystkimi.

Ale tak się przecież dzieje w nauce. Nie widzę w tym, co pan mówi, jakiegoś nowego zjawiska.

Pozostaje jednak przecież kwestia skali. Na przykład, żeby odpowiedzieć na artykuł w tradycyjnym czasopiśmie, muszę napisać list do redakcji. To poniekąd ogranicza swobodę i tempo wymiany opinii.

Wyobraźmy sobie inną sytuację. Czasopismo jest w sieci. Widzi pan tam recenzję przy każdym artykule i chce pan skomentować coś, bo to pana zainteresowało. Jest tam adres, pod który może pan swój list wysłać. Tylko rozumiem, że panu zależałoby na tym, żeby pańska wypowiedź została natychmiast umieszczona obok tych recenzji.

Mnie chodzi o możliwość dyskusji. Pytam z jednej strony o prawo do takiej nieskrępowanej wymiany myśli, zaś z drugiej o jej zasadność.

Taka możliwość cały czas jest. W czasopismach papierowych ma pan zazwyczaj dział Listy do redakcji. W czasopiśmie internetowym działa to na tej samej zasadzie.

Ale choć ja mogę wysłać list do redakcji, to redakcja może z kolei z jakichś względów uznać, że ten list jej się nie podoba.

I redakcja ma rację, bo redakcje, wydawnictwa uniwersyteckie działają na zasadzie klubowej. To jest klub uczonych. Żeby wejść do tego klubu, trzeba spełnić pewne warunki. Życie publiczne jest poddane regułom klubowym w głębszym stopniu, niż nam się to wydaje. Przestrzeń publiczna jest przecież podzielona na enklawy, do których dostęp jest na swój sposób filtrowany, a zarazem pozostaje otwarty. Gdy pan pójdzie do muzeum, które jest przestrzenią publiczną, to tam działają zupełnie inne reguły niż na ulicy, chociaż ulica jest tak samo przestrzenią publiczną. Otóż w życiu naukowym, w redakcjach itd. obowiązuje zasada, że publikujemy, czytamy, dyskutujemy z tymi, których kompetencje akceptujemy.

Ale dąży się chyba do coraz większego rozrzedzania owych klubowych ograniczeń. Chodzi mi o pominięcie tego bardziej sformalizowanego wymiaru. Czy sytuacja, w której teoretycznie każdy, kto posiada jakieś kompetencje, może drugiemu człowiekowi wytknąć jakiś błąd...

Ale tak jest w nauce...

Tylko że niektórzy sugerują, że ten mechanizm nie działa do końca tak, jak mógłby dzięki nowym technologiom, które by to usprawniły, które by nie pozwoliły na filtrowanie czegoś, co jest niewygodne. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie zawsze chodzi o klub. Czasem może po prostu chodzić o grupę ludzi związanych wspólnym interesem, którzy nie dopuszczają krytyki z zewnątrz.

A to osobna sprawa – takie fakty też mogą mieć miejsce, jednak jest to działanie na krótka metę. W otwartej nauce „grupa trzymająca wyniki badań” długo nie przetrwa. Ale załóżmy, że ktoś, kto czuje się ekspertem albo nim jest, pisze list do redakcji czasopisma, a redakcja odpowiada „Dziękujemy za list, ale go nie zamieścimy” –  bo jest zbyt krytyczny lub niemerytoryczny. Dziś taka odmowa nie eliminuje możliwości upublicznienia tego listu. Autor może go umieścić w sieci w wielu rozmaitych miejscach i ci, do których adresuje ten list, i tak go przeczytają. Tak więc redakcja się przed tym nie uchroni. Ten filtr kompetencyjny, o którym mówimy, działa jednak inaczej niż filtr „grupy interesów”, bo ta ostatnia istnieje tylko wtedy, gdy może szczelnie zamknąć się przed światem. Internet zburzył te mury. Teraz posyłając do redakcji negatywny komentarz kwestionujący jakąś publikację, nie jestem uzależniony od decyzji redakcji. W wypadku odmowy, mogę go posłać do innych redakcji, umieścić w innych miejscach w sieci, jednym słowem – upublicznić to, na czym mi zależy.
Myślę, że w standardach życia naukowego wymiana nawet najbardziej krytycznych opinii jest czymś naturalnym i nikt tego nie blokuje. Natomiast kwestią otwartości ciągle budzącą nasz niedosyt jest to, o czym mówiliśmy na samym początku – brak instytucjonalnych ram dla ogólnokrajowych repozytoriów prac, recenzji, nawet powiedziałbym więcej: uchwał różnych gremiów dotyczących spraw o charakterze publicznym. To wciąż jest przed nami.

Na to można liczyć.

Ale to trzeba stymulować. I tu idea wolnego dostępu jest bardzo ważnym czynnikiem wpływającym pozytywnie na zmianę standardów.

Chciałbym jeszcze powrócić do projektu „Sensualność w kulturze polskiej”. Przede wszystkim: jak Pan widzi szanse na to, żeby takie projekty rozwijały się w przyszłości? I druga rzecz: podczas niedawnego wystąpienia na warszawskiej edycji THATCamp wspomniał Pan, że z jednej strony powstała publikacja jest właściwie skalowalnym zbiorem hipertekstowym, a z drugiej strony zwrócił Pan uwagę na szczególną właściwość tekstu internetowego: mimo iż cały korpus jest bardzo duży, to pojedyncze teksty nie mogą być zbyt długie. Mam w związku z tym pytanie komplementarne wobec pierwszego: czy Internet niesie ze sobą jakieś ograniczenia? Jak wpływa na warsztat naukowca?

Internet otwiera nowe możliwości i tworzy nowe sytuacje obcowania z treściami. Te nowe jakości łączą się nawet z nowym typem percepcji i rozumienia. Ekran czy monitor inaczej prowadzi naszą uwagę niż książka. Sam proces rozumienia też przebiega inaczej. Natomiast istotą rzeczy jest to, czy badania naukowe w zakresie humanistyki otrzymują coś nowego, czy też jest to tylko inna forma tego, co było. Należy więc jasno powiedzieć: to jest nowe narzędzie i nowa jakość.

Gdyby mógłby Pan zatem wskazać jego najistotniejsze elementy?

Po pierwsze, mamy możliwość pracy na tekstach o bardzo dużych objętościach. Czyli praca „na bibliotece tekstów”, a nie na egzemplarzu, który trzymamy w ręce. Druga to szybkość wyszukiwania danych. Trzecia to możliwość porządkowania rozmaitych elementów tekstu w taki sposób, który przy wersjach papierowych jest niedostępny. Po czwarte, co jest bardzo ważne w każdej pracy naukowej (nie tylko w humanistyce) – możliwość w miarę częstego aktualizowania tekstu. No i sprawa, która przewija się w naszych rozmowie, czyli kwestia widzialności, udostępniania, możliwości przekazywania czy przesyłania treści za pomocą sieci. Tekst, który się wysyła, nadaje się też do obróbki przez kogoś innego, w grę wchodzi więc łatwość cytowania, przekształcania, agregowania. Praca w sieci to nie tylko zmiana narzędzia, ale też zmiana jakości oraz – co jest osobnym problemem – powstawania nowych zagadnień edytorskich, których nie ma w publikacjach papierowych.

Panie Profesorze, ostatnie pytanie: czy patrzy Pan bez nostalgii na czasy przedsieciowe i uważa, że nowe technologie wiodą naukę w dobrą stronę, czy może jednak miewa Pan wewnętrzną pokusę, żeby rozmarzyć się za okresem sprzed Internetu?

Nie, jeżeli chodzi panu o warunki pracy, absolutnie nie ma we mnie żadnej nostalgii do tamtych czasów. Najtrudniejsze prace edytorskie poświęcone twórczości Wacława Berenta zrobiłem mając jedynie maszynę do pisania, możliwość wystukania 3–4 odbitek, klej, nożyczki, a w najlepszym wypadku taśmę klejącą niskiej jakości. Dziś nie wiem, jak mi się udało tę pracę doprowadzić do końca. Więc kiedy pyta pan o czasy sprzed powstania Internetu, to muszę przypomnieć, że wtedy przygotowano wiele wspaniałych edycji bez dostępu do kopiarek, Internetu, skanerów i wielu innych urządzeń opartych na technologii cyfrowej – bo tego wszystkiego nie było.
Technologia cyfrowa jest wielkim dobrodziejstwem cywilizacyjnym – nie stanowi żadnego zagrożenia dla książki czy publikacji papierowych, ale daje im nowe szanse, możliwości nowego istnienia, stosowania nowych technik do wizualizacji i prezentacji treści, a przede wszystkim daje szanse dotarcia do nieskończenie wielu odbiorców. To dzięki technologii cyfrowej możliwe stało się spełnienie się marzenia Mickiewicza, żeby „książki trafiły pod strzechy”. Poza tym produkcja książki papierowej odbywa się już powszechnie w technologii cyfrowej, więc ten podział na „papier” i „cyfrę” jest umowny, dotyczy tylko ostatecznego nośnika treści. A technologia cyfrowa spowoduje być może, że książki papierowe – dzięki temu, że oprócz nich istnieją również e-booki – będą stawały się coraz piękniejsze, doskonalsze, lepsze pod względem wykonania materialnego, a równocześnie coraz bardziej prestiżowe, bo pozbędą się czegoś, co było w nich pospolitością, a będą stawać się coraz piękniejszymi przedmiotami. Takie jest zresztą znaczenie greckiego słowa techne – z którego wywodzimy „technikę” i „technologię” – czyli rzemiosło i piękno.

Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję bardzo.

Rozmowa odbyła się w Warszawie 8 listopada 2013 roku.

 

Włodzimierz Bolecki – literaturoznawca, profesor zwyczajny w Instytucie Badań Literackich PAN, wiceprezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (więcej informacji na stronie www.Bolecki.eu).

 

 

 

Żeby był ruch w nauce

Przydałoby się, by niezależnie od rozwoju oddolnych inicjatyw i powstawania nowych narzędzi, idea otwartości stała się częścią misji uniwersytetów. Z Bożeną Bednarek-Michalską, Zastępcą Dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu ds. Informacji i Innowacji, aktywistką na rzecz otwartej nauki, rozmawia Michał Starczewski.


Michał Starczewski: Uniwersytet Mikołaja Kopernika zbudował różnorodną infrastrukturę wspierającą otwartą naukę: repozytorium, bibliotekę cyfrowa, platformę czasopism, otwarte zasoby edukacyjne. Jakie argumenty wspierają tę różnorodność? Czy nie jest to rozpraszanie sił?

Bożena Bednarek-Michalska: Nie. Mnie się wydaje, że otwarta nauka to filozofia, według której wszystkie treści, jakie tworzy się na uniwersytecie, mogą być przydatne tak w procesie edukacyjnym, jak i w procesie badawczym. Uniwersytet to jedna całość, która ma dwie ścieżki działania: naukowo-badawczą i edukacyjną. Kiedy mówimy o otwartej nauce, to mamy na myśli obie te ścieżki. Jeżeli otwieramy jak najwięcej publikacji naukowych, to robimy to nie tylko w celu promowania publikacji własnego uniwersytetu lub zbierania cytowań naszych pracowników naukowych (na czym bardzo im, oczywiście, zależy), ale także po to, aby dzielić się tym, co tu powstało, z innymi uczelniami w Polsce i za granicą. To samo dotyczy edukacji. Mówimy o otwartej edukacji, o tworzeniu kursów e-learningowych, webinariów, seminariów otwartych czy o podręcznikach akademickich. One też powinny być jak najszerzej otwarte po to, żeby nie tylko nasi studenci mogli z nich skorzystać, ale także osoby spoza uczelni.

Wydaje mi się, że tworzenie takiego zwartego systemu, otwartego na różnych polach, jest bardzo potrzebne. Zresztą ku temu zmierza świat – ku idei otwartości w ogóle. Zaczęło się od ruchu społecznego open access, który de facto skupiał się jedynie na publikacjach naukowych. Dlaczego? Dlatego, że taka wtedy była potrzeba chwili: produkuję artykuł, mam technologię, mam internet, który pozwala mi szybko puścić w obieg wersję elektroniczną, no to puszczam, żeby kolega w Australii lub gdzieś indziej przeczytał, zacytował, podyskutował ze mną; żeby był ruch w nauce.

Później, gdy te technologie znajdowały zastosowanie na innych polach, czy to edukacyjnych, czy związanych z organizowaniem konferencji lub laboratoriów, czy też służących do zbierania surowych danych badawczych, to ruch open access zaczął obejmować prócz publikacji naukowych sensu stricto także różne inne formy wytwarzane w obszarze nauki, którymi można się dzielić. To jest bardzo korzystne i dobrze dziś widać, że na świecie tendencja ta wciąż się poszerza.

Czy sukces UMK jest efektem oddolnej presji, czy odgórnych decyzji władz?

Zawsze decydujące są kroki podjęte przez władze. Polskie uniwersytety działają w sposób klasyczny, tradycyjny. Tu się musi zebrać senat, by podjąć decyzję, tu rektor musi wydać zarządzenie. Ale te zarządzenia nie pojawiają się znikąd. One wynikają z różnych debat, i zewnętrznych, i wewnętrznych.

W Toruniu rektor dużo słyszał o otwartej nauce, ponieważ w bibliotece bardzo wiele o niej mówiliśmy, organizowaliśmy konferencje, spotkania, wydawaliśmy publikacje na ten temat. Rzeczywiście, naciskaliśmy oddolnie. Mówiliśmy: – Biblioteka cyfrowa, repozytorium niech będą otwarte. Ponadto przekonywaliśmy naukowców: – Trzeba wasze publikacje wypuścić w świat.Ten oddolny ferment był elementem tworzenia jakiejś wizji. I my na uniwersytecie już od pięciu lat świadomie idziemy w tym kierunku i naciskamy. Szczególnie bibliotekarze, ale nie tylko.

Kolejne władze rektorskie nie były jednak do tego przekonane. Może było za wcześnie. Zawsze daję sobie margines kilku lat. Pamiętam, jak zaczynaliśmy w Polsce dyskusję o bibliotekach cyfrowych. To był rok 1995, kiedy powstała pierwsza na świecie biblioteka cyfrowa w USA – American Memory. Pomyślałam: – Czemu nie zrobić takiej w Polsce? Potrzebowaliśmy na to 10 lat. Tak samo będzie z otwieraniem zasobów nauki.

Czy dostrzega Pani różnice w podejściu do otwartości wśród reprezentantów różnych nauk?

Tak, oczywiście. Humanistom na ogół trzeba było wszystko wyjaśniać od początku. Natomiast fizycy, astronomowie mówili: – Pani nie musi nam nic tłumaczyć, my to wszystko wiemy, bo od lat deponujemy prace w archiwach otwartych. Podnosili za to inny argument, na który wcale nie było łatwo udzielić odpowiedzi. Pytali: – Po co mamy umieszczać swoje prace w toruńskim repozytorium, skoro mamy je w arXiv? Odpowiadałam, że repozytorium i biblioteka cyfrowa są jak dawny magazyn. Służą do zabezpieczenia prac każdej uczelni. Można je „wrzucać” do repozytoriów światowych, ale to my zabezpieczymy nasze prace dla UMK, bo taki jest nasz obowiązek. To ich przekonywało, to był dla nich najlepszy argument: magazyn. Zawsze przynosiło się prace do biblioteki. Przecież tak trzeba. Mówili: – Tak, my to musimy dać do magazynu.

Czy można wskazać różnice również między pokoleniami?

I tak, i nie. Mamy entuzjastycznie nastawionych starszych profesorów, którzy się strasznie cieszą: – Naprawdę pani to zrobi? I to pójdzie do internetu? Powiedziałabym, że statystycznie młodzi są bardziej zainteresowani otwartością, a starsi mniej. Ale w obu grupach mamy takich pracowników naukowych, którzy są za, i takich, którzy są przeciw. Młodzi również czasem są przeciw.

Czytałem raport o komunikacji naukowej w Ameryce, z którego wniosek był taki, że młodzi naukowcy są dość zachowawczy. Nie stać ich na ryzyko, że ich praca zostanie gorzej oceniona ze względu na publikację w otwartym, mniej prestiżowym czasopiśmie, podczas gdy profesorom o ustabilizowanej pozycji łatwiej przychodzi eksperymentowanie.

Jeśli raport dotyczył amerykańskiego środowiska, to jest to zrozumiałe. U nas sytuacja jest trochę inna. Nasi starsi profesorowie boją się czasem pokazywać swoje prace, gdy są one niedopracowane lub po prostu słabe. Pan dobrze wie, że poziom jest różny. Są wybitni, którzy niczego się nie boją, wszystko pokażą, bo są rzetelni. To samo zresztą dotyczy młodych naukowców. Myśmy mieli nawet taką sytuację, że jeden z doktorantów po obronie pracy doktorskiej chciał wycofać ją z biblioteki. Powiedziałam mu, że „po moim trupie”. To, co zostało obronione, będzie w bibliotece zawsze, bo tak ma być. To jest praca, na podstawie której on dostał tytuł. Spytałam: – A dlaczego pan chce wycofać? Czy coś jest nie tak z tą pracą? Mieliśmy też do czynienia z pewnym młodym chemikiem, który mówił, że on nic nie da do internetu, bo w sieci jest tylko bałagan. Postawy są więc bardzo różne. Młodzież jest, oczywiście, bardziej otwarta, bo internet jest dla niej niejako naturalnym środowiskiem. Ale jeśli chodzi o wypuszczanie własnych rzeczy, to wszyscy są wciąż trochę ostrożni.

Jak dokonuje się transfer know-how? Przekazanie idei otwartości jest dość proste. Ale w jaki sposób najlepiej przekazywać kompetencje?

Jeżeli mówimy o środowisku bibliotekarzy, to rzecz odbywa się tutaj podobnie jak w przypadku naukowców, choć zarazem nieco inaczej. Przekazujemy kompetencje na różnego typu konferencjach. Jeździmy na konferencje otwartościowe i uczymy się tego. Szczególnie bibliotekarze akademiccy. Idea otwartości jest teraz w środowisku bardzo modna. Więcej: nie tylko modna, ale także nośna. Bo my wiemy, że to jest przyszłość bibliotek. I bardzo się staramy, żeby się tego nauczyć, przyswoić sobie i wdrażać nowe idee. Jeśli chodzi o naukowców, to oni, moim zdaniem, też uczą się sporo na konferencjach, ale przede wszystkim poznają otwartość w praktycznym działaniu: kiedy mogą swoją pracę umieścić w takim arXiv, globalnym repozytorium fizyków i matematyków, i wiedzą, że dzięki temu zostanie ona dostrzeżona, zacytowana i znajdzie się w globalnym środowisku ich własnych grup zainteresowań, to jest to dla nich szalenie ważne. Poznają ideę otwartości przez repozytoria, ale także przez otwarte laboratoria, np. kolega z Francji zaprasza kolegę z Polski: – Słuchaj, możemy razem robić badania; tu jest strona internetowa, tu masz wszystkie moje notatki. I wtedy w praktyce sprawdzają, że to jest możliwe! Że możliwe jest otwarte komunikowanie, możliwe jest otwarte laboratorium, możliwe jest zorganizowanie kursu e-learningowego i udostępnienie go za darmo. Myślę, że w ten sposób naukowcy szybciej dochodzą do tej idei. Bibliotekarze natomiast uczą się otwartości bardziej profesjonalnie i systematycznie. My wiemy, że to będzie przyszłość w naszym zawodzie. Musimy tworzyć repozytoria, zabezpieczać otwartość, wdrażać licencje prawnicze itd.

Wielu ludzi nauki jest otwartych, ale nie uświadamia sobie tego, że należą do jakiegoś ruchu otwartościowego. Czy profesor, który wszystkie swoje prace udostępnia na własnej stronie internetowej w sposób otwarty, jest otwartościowcem, czy nie? No jest! Ale nie określa się jako aktywista otwartościowy.

Aktywistów w Polsce jest coraz więcej. Nie bardzo dużo, ale coraz więcej. Bibliotekarze z ośrodków akademickich nie są aktywistami, a mimo to bardzo dużo robią: tworzą i promują repozytoria oraz otwarte biblioteki cyfrowe, wdrażają licencje Creative Commons. Robią to na co dzień w swojej pracy, ale niekoniecznie nazywają to jakimś ruchem. Ludzie często są otwarci, udostępniają sporo rzeczy, sami korzystają z otwartych repozytoriów, ale nie zawsze mają świadomość, że to jest open access. Dlatego nie ma w Polsce tak dużo działaczy (może kilkanaście osób), a publikacji dotyczących otwartego dostępu też jest za mało. Pozyskaliśmy trochę młodych naukowców, którym to się bardzo podoba, z Poznania, Warszawy, Krakowa. Chciałabym, żeby było nas więcej, przynajmniej jedna osoba w każdym środowisku naukowym.

Jest też już sporo konkretnych działań w Polsce. Widać to nie tylko po obchodach Open Access Week, który dotyczy tylko nauki, ale również inicjatyw w obszarze otwartej edukacji, kultury itd. Dużo dzieje się przecież w kulturze. Były wielkie debaty z twórcami, czasem nawet bardzo ostre.

W Toruniu infrastruktura otwartej nauki jest już w zasadzie zbudowana. Co dalej?

Marzy mi się, żeby w Toruniu wreszcie była polityka otwartościowa; żeby Senat uzgodnił misję otwartościową: zatwierdził formalnie, że to, co powstaje na uniwersytecie w Toruniu, będzie otwarte. Takiej polityki nie ma. W Polsce przyjęło ją Poznańskie Centrum Superkomputerowo-Sieciowe, myśli o niej Polska Akademia Nauk, KRASP się wypowiada, ale nie ma poważnego zobowiązania. Przydałoby się, by niezależnie od rozwoju oddolnych inicjatyw i powstawania nowych narzędzi, idea otwartości stała się częścią misji uniwersytetów.

Pracuję nad tym. Pierwszą politykę, już na papierze, przygotowałam wiele lat temu dla któregoś rektora, wzorując się na politykach znanych europejskich uniwersytetów. Wystarczy powiedzieć w kilku prostych zdaniach, że uniwersytet ma działać tak i tak. Misją uniwersytetu jest dzielenie się wiedzą, a to dzielenie polega na tym, że np. publikacje są dostępne w internecie, kursy są otwarte, a studenci dostają darmowe podręczniki. Teraz ciężko pracuję nad tym, żeby jeden z pierwszych podręczników opłaconych z pieniędzy publicznych był otwarty. Jeśli mi się uda, to będzie to mały kroczek do przodu, ale...

Marzy mi się, żeby uniwersytet miał taką politykę. Namawiam kolejnych rektorów, ale bez skutku. Rzeczywiście od strony technologicznej mamy wszystko, co trzeba, przydałaby się jeszcze strona internetowa, która pokazywałaby w jednym miejscu wszystkie otwarte zasoby. To idzie powoli, ale w dobrym kierunku i jestem przekonana, że pomału wszystko, o czym mówię, powstanie.

Na koniec chciałbym wyjść poza wąsko rozumianą otwartą naukę. Jest pani bardzo aktywna w Koalicji Otwartej Edukacji. Jak postrzega pani relacje między otwartą nauką, otwartą edukacją i otwartą kulturą? Czy zdarzają się zgrzyty między nimi?

No właśnie nie ma zgrzytów! To wszystko ma sens; wspólne działanie ma sens. Dlaczego? Bo jeśli chcemy jako aktywiści działać na rzecz otwierania zasobów w Polsce w ogóle, to jednym z elementów wiążących te działania są pieniądze. My w KOED mówimy wyraźnie: pieniądze publiczne zainwestowane w jakiekolwiek zasoby, czy to naukowe, czy kulturalne, czy edukacyjne, powinny się podatnikowi zwrócić. I to jest nasz jeden wspólny cel. Jeśli dostałam grant na naukę, czego efektem jest publikacja, to ona powinna być dostępna za darmo w sieci. Jeśli dostałam grant na jakieś wydarzenie kulturalne, to powinno być ono otwarte dla publiczności. Ona już przecież za to zapłaciła.

Niektóre ścieżki nam się rozchodzą, ale są też bardzo ważne ścieżki wspólne. Im więcej państwo polskie będzie miało przestrzeni otwartej, tym lepiej dla obywatela. Dlatego otwieranie każdej przestrzeni jest ważne i dlatego ważna jest współpraca. Kiedy zakładaliśmy KOED, to ja miałam już ogromne doświadczenie z open access. Najstarszym ruchem otwartościowym był open source, otwarte oprogramowanie, a dopiero potem powstał open access. Ludzie, którzy pracowali dla tych wcześniejszych ruchów, mieli duże doświadczenie i wiedzę. Mogli przekazywać pewne rzeczy młodym, np. zaangażowanym w otwartą kulturę. Ludzie, którzy działali w otwartej kulturze nie wiedzieli, od czego zacząć. Mówiliśmy im: – Słuchajcie, w otwartej nauce to jest tak i tak. Może da się to przenieść do was? Tak samo z otwartym rządem i otwartymi bazami danych. Jeśli są otwarte repozytoria, to czemu rządowa baza danych nie ma być otwarta w ten sam sposób? Przenoszenie doświadczeń na inne pola dawało bardzo pozytywny skutek. Znajdowaliśmy wspólne drogi, którymi można wędrować.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmowę przeprowadzono 17 września 2013 roku w Toruniu.

 

Jesteśmy u progu intensywnych zmian

Wybór odpowiedniego oprogramowania i serwera jest oczywiście bardzo istotnym czynnikiem, jednak to dopiero początek drogi. Repozytorium trzeba ożywić i jest to zadanie najtrudniejsze, ale też przynoszące najwięcej satysfakcji redaktorom archiwum. Z Małgorzatą Rychlik, współtwórczynią repozytorium AMUR (Adam Mickiewicz University Repository), rozmawia  Maciej Chojnowski.

Małgorzata Rychlik

Maciej Chojnowski: Repozytorium AMUR funkcjonuje od 2010 roku. Obecnie znajduje się na 182. pozycji w międzynarodowym zestawieniu TheRanking Web of World Repositories, czyli w ciągu roku awansowało o ponad 300 miejsc. Z czego – Pani zdaniem – wynika ten sukces?

Małgorzata Rychlik: Faktycznie, wykonaliśmy ogromny skok do przodu. Bardzo nas to cieszy. Nasze repozytorium funkcjonuje już przeszło 3 lata i widać, że AMUR wszedł w fazę dynamicznego rozwoju. Składają się na to na pewno dwa czynniki. Pierwszy to kampania promująca repozytorium wśród pracowników naukowych i doktorantów Uniwersytetu, która przynosi bardzo dobre rezultaty. Przybywa nam nowych użytkowników, którzy rejestrują się w AMUR i deponują swoje prace. Dla porównania mogę podać, że w roku 2011 mieliśmy 264 zarejestrowanych użytkowników, natomiast obecnie mamy ich 1105!

Drugi czynnik to realizowany przez nas grant DUN polegający na archiwizowaniu pełnych tekstów artykułów z czasopism wydawanych na naszej uczelni. Sukcesywnie przybywa artykułów, dzięki którym tytuły naszych uczelnianych czasopism są bardziej rozpoznawalne w Internecie, a sam zasób tych czasopism jest lepiej widoczny na całym świecie. Dorobek ten jest dostępny w formie pełnotekstowej, co – oprócz jego widoczności – jest jednym z kryteriów branych pod uwagę przy tworzeniu rankingu webometrycznego.

Niekiedy repozytoria traktuje się po prostu jako cyfrowe archiwa służące przechowywaniu i udostępnianiu prac naukowych w cyfrowej postaci. Wydaje się, że jest to podejście znacznie zawężające możliwości faktycznie przezeń oferowane. Czy zgodzi się z tym Pani?

Zasadniczym zadaniem repozytoriów instytucjonalnych jest zarządzanie treściami cyfrowymi z uwzględnieniem długoterminowego zabezpieczenia obiektów, organizowania dostępu do nich oraz ich rozpowszechniania. Tyle mówi definicja. I spora część repozytoriów skupia się na realizowaniu tych podstawowych zadań. Jednak są też takie archiwa, które starają się oferować swojej społeczności naukowej nowe funkcjonalności. Na przykład repozytorium AMUR stanowi platformę prezentującą czasopisma uczelniane (jest ich obecnie 58). Każde z czasopism ma swoją oddzielną stronę w repozytorium, gdzie obok informacji merytorycznych o zawartości czasopisma są też dostępne dane kontaktowe do redakcji, spis rady redakcyjnej itp. Jest to bardzo ważna funkcja, ponieważ czasopisma, które były wydawane jedynie w postaci drukowanej, nierzadko w niewielkim nakładzie, miały małe szanse na dotarcie do szerokiego grona odbiorców. Często podaję przykład periodyku wydawanego przez Katedrę Skandynawistyki UAM – „Folia Scandinavica Posnaniensia”. Czasopismo to wydawane było drukiem w nakładzie 220 egzemplarzy. Po zdeponowaniu w naszym repozytorium 221 artykułów, ma ono ponad 50 tys. pobrań! Doskonałym przykładem repozytorium będącego jednocześnie platformą wydawniczą jest eScholarhip Uniwersytetu Kalifornijskiego.

Część uczelnianych repozytoriów tworzy dodatkowe usługi służące promocji naukowców. Dobrym przykładem jest Digital Academic Repository Universiteit van Amsterdam, w którym znajdujemy informacje o autorze (CV), jego publikacje naukowe oraz popularnonaukowe, zdobyte granty, nagrody, zainteresowania naukowe.

Może się wydawać, że wyzwania związane z prowadzeniem repozytorium sprowadzają się przede wszystkim do stworzenia odpowiedniego zaplecza technicznego (serwery, oprogramowanie). Czy jednak posiadanie efektywnej infrastruktury jest tożsame z wykonaniem zadania, czy też może prowadzenie repozytorium to proces dynamiczny, który właściwie zaczyna się wraz z jego uruchomieniem i stopniowo ewoluuje?

Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że wybór odpowiedniego oprogramowania i serwera jest oczywiście bardzo istotnym czynnikiem, jednak jest to dopiero początek drogi. Repozytorium trzeba ożywić i to jest zadanie najtrudniejsze, ale też przynoszące najwięcej satysfakcji redaktorom archiwum. Tak więc prawdziwa, twórcza praca zaczyna się mniej więcej w momencie zaimplementowania oprogramowania.

Niejednokrotnie przy okazji różnych wystąpień podkreślała Pani, że powodzenie przedsięwzięcia mającego na celu stworzenie repozytorium instytucjonalnego zależy od wielu czynników. Czy mogłaby Pani wymienić najważniejsze z nich?

Myślę, że kluczową kwestią, przynajmniej na starcie, jest dobór odpowiedniego zespołu. W przypadku repozytorium AMUR zespół jest bardzo skromny liczebnie: z Emilią Karwasińską jesteśmy współautorkami projektu, wdrożyłyśmy go i z powodzeniem realizujemy. Naszym redaktorem technicznym jest informatyk z uczelnianego Centrum Informatycznego.

Kolejnym czynnikiem, bez którego repozytorium nie ma szans powstać, jest przychylność władz rektorskich dla projektu powołania repozytorium instytucjonalnego. Niezmiernie istotna jest również dobrze przemyślana koncepcja zbudowania zespołów oraz kolekcji w repozytorium, co w sposób oczywisty łączy się z polityką gromadzenia, deponowania, udostępniania oraz zabezpieczenia zasobów cyfrowych. Do zadań redaktorów należy również opracowanie spójnej, długofalowej strategii promocji repozytorium wśród pracowników naukowych własnej uczelni.

Obok wdrożenia projektu i rozwijania go, osoby prowadzące repozytorium powinny cały czas mieć otwarte głowy na to, co dzieje się w obszarze otwartej nauki i edukacji. Trzeba być na bieżąco z nowościami, trzeba regularnie czytać literaturę, śledzić trendy, jeździć na konferencje. A potem wyselekcjonować to, co może być przydatne dla naszego repozytorium, i wdrażać!

Bibliotekarze nie mają wpływu na aktywność naukową badaczy, mogą jedynie wpływać na zmiany w praktyce archiwizacji i udostępniania. Czy jednak nowe narzędzia i możliwości oferowane przez repozytoria, dotyczące choćby analiz bibliometrycznych, mogą Pani zdaniem skłonić naukowców nie tylko do powszechniejszego umieszczania swoich prac w otwartym dostępie, ale także do zmiany samego trybu pracy? Jeśli bowiem tryb publikowania tekstu ulega tak dalece idącej zmianie, to może idzie z tym w parze rewolucja w pracy badawczej?

Z własnej praktyki wiem, że pracownicy naukowi, zwłaszcza humaniści, przykładają coraz większą wagę do umieszczania swoich prac w repozytorium. Przekonujemy ich do tego, że widoczność prac umieszczonych w uczelnianym repozytorium niebagatelnie wzrasta, a to potencjalnie generuje nowe cytowania. Z kolei te cytowania można obliczyć, razem z indeksem Hirsha, na podstawie bazy Google Scholar, posiłkując się darmowym oprogramowaniem Publish or Perish. Tak obliczone wskaźniki bibliometryczne są uznawane przez Narodowe Centrum Nauki w aplikacjach grantowych. Jest to z pewnością bardzo ważki argument, który wpływa na aktywność archiwizacyjną uczonych.

Inną sprawą są zmiany modelu publikowania naukowego. To jest bardzo ciekawe zagadnienie. Z jednej strony funkcjonuje tradycyjny paradygmat publikowania w recenzowanych czasopismach. Po drodze pojawił się model publikowania w czasopismach otwartych oraz udostępniania dorobku w repozytoriach. Z drugiej strony obserwujemy bardzo dynamiczny proces przenoszenia nauki do sieci. Uczeni piszą blogi, tweetują, korzystają z Mendeleya, dzielą się swoim dorobkiem w repozytoriach otwartych (np. Figshare), rozwijają repozytoria danych surowych, udostępniają swój dorobek na platformach typu Slideshare. W związku z tym powstają nowe wskaźniki służące ocenie tak heterogenicznego dorobku (altmetrics). To są wszystko nowe zjawiska. Jesteśmy u progu intensywnych zmian. Musimy je obserwować i starać się wspierać naukowców w ich wyborach.

W czerwcu 2013 roku w AMUR najwięcej było artykułów pochodzących z archiwalnych numerów czasopism wydawanych przez UAM. To oczywiście bardzo dobra inicjatywa. Chciałbym jednak zapytać o dynamikę wzrostu w obszarze deponowania prac nowych, wcześniej niepublikowanych.

Od stycznia do końca października 2013 roku zdeponowano w naszym repozytorium 3767 obiektów, w tym 3060 artykułów w kolekcji uczelnianych czasopism, 197 doktoratów oraz 510 materiałów różnego typu zdeponowanych przez naszych pracowników naukowych i doktorantów. Repozytoria instytucjonalne zasadniczo archiwizują dorobek już opublikowany. Oczywiście, zależnie od polityki wydawcy, prace umieszczane w repozytorium mogą być w formie preprintu, postprintu lub ostatecznej wersji wydawcy. Największym archiwum preprintów jest repozytorium arXiv gromadzące prace z takich dziedzin jak fizyka, informatyka, matematyka. Jest to jednak repozytorium dziedzinowe mające nieco inne zadania niż repozytorium instytucjonalne, które ma upowszechniać dorobek naukowy własnej społeczności akademickiej.

Jak postrzega Pani relacje między zieloną a złotą drogą otwartego dostępu w Polsce? Czy udostępnianie w jednym trybie ma wpływ na drugi, czy też trudno tutaj mówić o wzajemnych uwarunkowaniach?

Nie wiem, czy w ogóle można tu mówić o jakichś relacjach, chyba jest jeszcze na to zbyt wcześnie, oczywiście mówię o Polsce. Niewiele polskich uczelni i instytutów naukowych ma swoje repozytoria (ja naliczyłam ich obecnie 10), więc trudno wyciągać wnioski dotyczące wyboru jednej z dróg udostępniania prac, skoro znaczna część naukowców nie stoi przed takim wyborem. Oczywiście polscy uczeni mogą deponować swoje materiały w repozytorium CeON, ale myślę, że gdyby ich macierzyste uczelnie oferowały własne archiwa cyfrowe, to przypływ prac byłby dużo większy.

Część polskich uczonych reprezentujących zwłaszcza nauki biomedyczne publikuje w czasopismach otwartych wybierając złota drogę otwartego dostępu. Jednak odsetek tych prac chyba nie jest zbyt duży. We wszystkich czasopismach z grupy BioMed Central (wydawca OA) znalazłam ok. 1100 artykułów z polską afiliacją. Dla porównania mogę podać, że w przypadku Czechów liczba ta wyniosła ponad 1300 artykułów, a należy pamiętać, że Czechów jest blisko cztery razy mniej niż Polaków. Natomiast Niemcy (jest ich trochę ponad dwa razy więcej niż Polaków) opublikowali ponad 12 tys. artykułów wykorzystując złotą drogę.

Myślę, że wybór trybu jest w pewnym sensie uwarunkowany polityką kraju w kontekście otwartej nauki. Wiele kontrowersji wzbudził raport Janet Finch opublikowany w Wielkiej Brytanii w roku 2012, w którym, najogólniej mówiąc, preferuje ona złotą drogę w upowszechnianiu dorobku naukowego. Znane osobistości ze świata nauki (np. Stevan Harnad) wypowiadały się wówczas przeciwko takiemu stanowisku, które stawiało repozytoria w gorszej sytuacji. Obserwując najlepsze repozytoria na świecie, widzę wyraźną tendencję do wspierania naukowców przez pracowników repozytoriów w publikowaniu ich prac w czasopismach OA oraz jednoczesnym upowszechnianiu ich w repozytoriach. Rozwój różnych standardów i mechanizmów ułatwiających chociażby proces deponowania powoduje, że coraz łatwiej jest publikować w czasopismach OA i umieszczać prace w repozytorium, np. stosując protokół SWORD.

Brak polityki prootwartościowej w naszym kraju z pewnością nie jest korzystny dla adaptacji modeli otwartych. Dlatego tak ważne wydają się rekomendacje KRASP oraz PAN w sprawie zasad otwartego dostępu do treści publikacji naukowych i edukacyjnych ogłoszone w lipcu tego roku. W Polsce jest coraz więcej działaczy ruchu Open Access, dla których takie stanowisko to ważna podpora ich działań.

Nie wszystkie materiały w AMUR udostępniane są w modelu otwartym. Z czego wynikają ograniczania dostępu, jakiej części zasobów dotyczą? Czy są one przejściowe, czy też zostały przyjęte jako obowiązujące i nie należy spodziewać się zmian w tym obszarze?

W naszym repozytorium wszystkie kolekcje, z wyjątkiem części doktoratów, są otwarte. Ograniczenia dostępu wynikają z przepisów prawa autorskiego. Przeobrażeń można się spodziewać wówczas, gdy nastąpią zmiany legislacyjne i sprawa udostępniania prac doktorskich będzie rozwiązana ustawowo. Liczymy na zapis w ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym obligujący uczelnie do udostępniania doktoratów w pełnych tekstach w repozytoriach instytucjonalnych!

Często rozróżnia się dwie formy otwartego dostępu: otwarty dostęp gratis i otwarty dostęp libre. Jaka część zasobów AMUR jest dostępna w modelu gratis, a jaka w modelu libre?

W repozytorium AMUR znakomita większość obiektów jest dostępna w modelu gratis, czyli de facto darmowym, otwartym dostępie. Wówczas użytkownicy mogą wykorzystywać te obiekty w ramach dozwolonego użytku, czyli w sposób ograniczony (np. do celów dydaktycznych czy na użytek osobisty). Wynika to głównie ze struktury naszego repozytorium. Główny zrąb prac to artykuły naukowe już opublikowane, do których pracownicy naukowi przekazali autorskie prawa majątkowe wydawcy, więc nie mogą udostępniać publikacji na wolnych licencjach (mają jednak zgodę wydawcy na umieszczenie pracy w formie preprintu, postprintu bądź ostatecznej wersji wydawcy w repozytorium uczelnianym). Dostęp libre, czyli dostęp wolny i otwarty do utworów, dzięki któremu każdy zyskuje licencję na nieograniczone, nieodpłatne i niewyłączne korzystanie z utworu, ma niewielki procent prac.

Obszar dystrybucji treści rozwija się coraz bardziej dynamicznie z roku na rok. Można przypuszczać, że w związku z tym także świat repozytoriów stopniowo będzie ewoluował. Nie chciałbym prosić o ryzykowne prognozy, ale ciekawi mnie, jak postrzega Pani przyszłość otwartej nauki – co się zmieni? Co będzie ewoluowało? Z której strony czekają nas największe niespodzianki?

Muszę przyznać, że pilnie przyglądam się zachodzącym zmianom w komunikacji naukowej i bardzo mnie ciekawią te nowe zjawiska. Uczestniczyłam w tym roku w konferencji LIBER w Monachium. Podczas obrad bardzo często przewijał się motyw zarządzania surowymi danych. Z pewnością właśnie repozytoria danych eksperymentalnych będą się rozwijać bardzo prężnie. Wszak chodzi o oszczędność i czasu, i pieniędzy podczas przeprowadzania badań, a tego typu archiwa wydajnie przyspieszają procesy badawcze. Repozytoria w wielu krajach weszły w fazę stabilnego, opartego na standardach rozwoju. Sukcesywnie przybywa nowych mechanizmów, które zwiększają funkcjonalności repozytoriów – ten trend na pewno się utrzyma. W związku ze zmianami zachodzącymi w publikowaniu naukowym pojawią się nowe formy dorobku naukowego, którymi naukowcy będą chcieli dzielić się w repozytoriach, więc można prognozować zmianę profilu niektórych typów repozytoriów. Myślę, że tendencja przenoszenia nauki do sieci będzie miała zasadniczy wpływ na rozwój otwartej nauki. Możemy już teraz obserwować naukowców (np. Carl Boettiger), którzy prowadzą swoje badania w formie Lab Notebook. Na pewno będzie rozwijać się naukowa blogosfera. Ogólnie rzecz ujmując, media społecznościowe zaczną mieć wpływ na sposób uprawiania nauki.

Na koniec chciałbym prosić Panią o sformułowanie w możliwie syntetyczny sposób najważniejszych rad dla osób, które stanęły przed wyzwaniem stworzenia repozytorium. Co koniecznie powinny zrobić? Czego winny się wystrzegać?

O tym już trochę mówiłam powyżej. Syntetyzując: na początku obok dobrze współpracującego, twórczego zespołu niezbędne jest poparcie władz rektorskich uczelni. Następnie przemyślana koncepcja dotycząca typów dokumentów i sposobów ich archiwizowania w repozytorium. Niejako równolegle z pracami nad tworzeniem archiwum cyfrowego niezbędne jest komunikowanie się ze społecznością naukową, którą chcemy zaangażować w to przedsięwzięcie, a więc słyszalna, wielotorowa promocja otwartej nauki na uczelni. Oczywiście, możemy się starać o granty i musimy się rozwijać! Myślę też, że należy wystrzegać się rozmywania odpowiedzialności za prowadzenie archiwum, bo wtedy prace mogą utknąć w martwym punkcie.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

 

Additional information